Przygoda niekoniecznie łowiecka Drukuj
Środa, 08 Sierpień 2007 20:04

Pobyt w łowisku, na polowaniu, nie zawsze dostarcza emocji tylko łowieckich. Bywają czasami zdarzenia niespodziewane i bardzo uciążliwe. Przygoda, o której za chwilę będzie mowa zdarzyła się kol. Andrzejowi Czaplińskiemu i związana jest ze sprzetem, który zdecydowanie pomaga myśliwemu w wykonywaniu polowania. Koledzy posiadający samochody terenowe z napędem 4x4 wiedzą jak bardzo są one pomocne w dotarciu do najbardziej niedostępnych rewirów łowiska. Niestety poczciwe konie zastąpiliśmy koniami mechanicznymi, a te są bardziej zawodne od Karych, Siwków czy Kasztanek.

Polowanie tego dnia zapowiadało się obiecująco. Pogoda była wspaniała, wokół jak sięgnąć okiem rozścialały się jasne rżyska. Widziany bardzo wcześnie dorodny rogacz zapowiadał większe emocje wraz z zapadającym zmierzchem. I rzeczywiście. W okularach lornetki pojawiały się kozy, kozy z koźlakami, lisy i rogacze. Niestety te ostatnie omijały łukiem ambonę z zaczajonym na niej myśliwym. Przez lornetkę widać było kozła, który niewątpliwie był selekcyjny, ale pasł się w okolicach sąsiedniej zwyżki. Po sprawdzeniu wiatru zapada decyzja o szybkim przemieszczeniu się "niezawodnym" autem 4x4 na ową zwyżkę. Wsiadam z kolegą i ruszamy. Nagle po przejechaniu kilku metrów przód samochodu nurkuje w rżysku. Pierwsza myśl to taka, że wpadliśmy w jakąś dziurę. Próbujemy wyjechać ... nie da się. Wysiadamy i widzimy przednie koła, które się rozjechały na boki.

Co robić? Noc, środek pola, auto nie jedzie. Pal sześć polowanie, jak wrócić do domu? Ale pod ręką jest inna zdobycz cywilizacji - telefon komórkowy. Wybranie, w świetle latarki,  dziewięciu cyfr  trwało moment. Pod ręką jest przecież kolega Andrzej, myśliwy dysponujący sprzętem na miarę XXI wieku. Po piętnastu minutach światła ratunkowego samochodu rozświetliły ciemne już pole. Specjalny podnośnik podłożony pod nieszczęsną Ładę Nivę unosi ją ku górze. Można zacząć ewakuację z pola.

I właściwe po kłopocie. W ciągu dwudziestu minut od zdarzenia przygoda się kończy. Jedna z wielu, która zdarza się na polowaniu. Jedna z tych, o której będzie się opowiadać podczas spotkań z kolegami. Chociaż jestem miłośnikiem tradycji, to jednak nie da się ukryć, że postęp cywilizacyjny pomaga. Bez telefonu komórkowego jeszcze 15 - 20 lat temu trzeba by  drałować na piechotę do najbliższej wsi lub zostawić kupę złomu, jakim było w tej chwili "cudowne 4x4", na pastwę losu przynajmniej do rana.

Nie mówiąc już o kłopotach z usunięciem auta z pola nazajutrz i potencjalnym niezadowoleniem rolnika - właściciela pola. Można kochać tradycje, ale kol. Andrzeju na koniu pewnie gorzej by się jeździło. A że czasem się psuje? Przy takiej pomocy, jaką oferuje wspomniany, nomen omen drugi Andrzej, przypadek jest prawie bezbolesny - nie licząc chudszego portfela. Szybko się kończy i pozostaje tylko przyjemną przygodą ... niekoniecznie łowiecką. A może i łowiecką?

Zmieniony ( Sobota, 14 Listopad 2009 20:36 )